Wokalista Mike Milosh na swoim drugim krążku nagranym jako RHYE nie zbacza z kursu, jaki obrał przy tworzeniu debiutanckiego „Woman”. „Blood” to zatem kolejna ociekająca sensualnością płyta, na której niezwykle charakterystyczny, przywołujący skojarzenia z SADE głos Kanadyjczyka zlewa się z dopracowanym (dobry miks!), ale uładzonym instrumentarium. Słuchacze nie znajdą tu wiele niespodzianek – jeśli perkusja, to wytłumiona, klawisze Rhodes – miękko brzmiące, zalatujące poczynaniami soulowych wykonawców z lat 90., a sekcja smyczkowa – raczej grająca drugie niż pierwsze skrzypce. Nawet okładka stanowi niejako uzupełnienie tego, co widzieliśmy już w 2013 roku. Czy to zarzuty? Nie do końca, bo materiał pozostaje bardzo elegancką i stylową odpowiedzią na to, co obecnie dzieje się na pograniczu alternatywnego R&B i nieco ambitniejszego popu. Pytanie tylko, czy za trzecim razem taka formuła nie straci na oryginalności i nie zostanie niesłusznie zepchnięta do roli elevator music w modnych butikach.